Spoiler:
Grzegorz Panfil kilkanaście dni temu rozegrał ostatni mecz w zawodowej karierze. 34-latek w rozmowie z TVPSPORT.PL podsumował swoją przygodę z tenisem – opowiedział o pamiętnym występie w Pucharze Hopmana w 2014 roku, a także zdradził, jaki sportowy cel przed sobą teraz stawia. – Jako tenisista czuję się spełniony i teraz cieszę się byciem zdrowym i posiadaniem rodziny – stwierdził.
LEGENDA TENISA MÓWI "PAS"! A ZA KILKA DNI MOŻE ZAGRAĆ ZE ŚWIĄTEK
Michał Pochopień, TVPSPORT.PL: – "Już nie ma i nie będzie tenisistów z takim charakterem" – to komentarz jednego z polskich zawodników na wieść o pożegnalnym meczu Grzegorza Panfila i Mateusza Kowalczyka. Co autor mógł mieć na myśli?
Grzegorz Panfil: – Zdecydowanie trzeba byłoby zapytać autora (śmiech)! Może miał na myśli ogromną wolę walki i wiarę w pozytywny wynik do ostatniej piłki meczu?
– Chociaż do oficjalnego zakończenia kariery doszło kilka dni temu podczas jednego spotkania w ramach LOTTO SuperLIGI, to jednak właściwie nie była ona kontynuowana już od 2018 roku. Wówczas porzuciłeś zawodowe starty, a następnie jedynie kilka razy wziąłeś udział w krajowych rozgrywkach. W międzyczasie pojawiały się myśli o daniu sobie jeszcze jednej szansy?
– Prawdę mówiąc nie miałem już na to większej ochoty. Co do oficjalnego zakończenia, to był to pomysł mój i mojego brata, Aleksandra. Prowadzimy w Ustroniu klub, jest on kojarzony z naszym nazwiskiem i stwierdziliśmy, że to może być ku temu dobra okazja. Niestety nie do końca wyszło to tak, jak chcieliśmy. Pogoda pokrzyżowała plany, musieliśmy rozegrać ten mecz w hali w Bielsku-Białej, podczas gdy to na naszych kortach chcieliśmy zorganizować pokaźną imprezę.
– Możliwe, że to tylko moja obserwacja, ale oglądając ten pożegnalny mecz, odniosłem wrażenie, że męczyłeś się na korcie i ból kolana poważnie utrudniał twój występ.
– Tak. To może nie był cud, ale naprawdę dużo trzeba było zrobić, abym w tym spotkaniu w ogóle zagrał. Duże podziękowania dla lekarzy, z którymi współpracuję, a szczególnie dla Wojtka Wawrzynka. Plany były inne. Miałem zagrać także w singlu, przeciwko Jerzemu Janowiczowi, ale to kolano za bardzo mi doskwierało. Koniec końców zagrałem w deblu, wyszło to fajnie. Powiem tak: kompromitacji nie było (śmiech)!
Odkąd padł ten pomysł i odbyły się jakieś pierwsze rozmowy ze sponsorami, to miałem zakończyć karierę meczem singla. Nie ukrywam, że to gra pojedyncza zawsze była dla mnie najważniejsza, czuję się singlistą, to sprawiało mi największą przyjemność. W deblu tak naprawdę nigdy dobrze się nie odnajdywałem.
– To, co mówisz, jest bardzo ciekawe, bo paradoksalnie zarówno, jeśli chodzi o liczbę wygranych tytułów, jak i najwyższą pozycję w rankingu, to korzystniejsze są statystyki deblowe.
– Dusza singlisty była jednak we mnie cały czas. To był swoisty plan B, który w sumie też nie wypalił, bo jak po roku rywalizacji w grze podwójnej podliczyłem sobie zyski i koszta, to nie do końca się to wszystko spinało.
– Dochodzę do wniosku, że przestałeś grać zawodowo z powodu problemów finansowych.
– Podam przykład, jak to wówczas wyglądało. Wygrywając turniej rangi ATP Challenger Tour z pulą nagród 42 tysięcy euro, jeden z tenisistów w parze dostawał 520 euro. Często się zdarzało tak, że bilet lotniczy kosztował więcej. Kariera deblisty naprawdę jest ciężka. Szczególnie nie mając stałego partnera, z którym się gra i regularnie trenuje.
– Cofnijmy się do Pucharu Hopmana w 2014 roku. Zagrałeś w nim niespodziewanie, a tymczasem pokonałeś takie tuzy, jak Andreas Seppi, czy Milos Raonić. W finale poważnie postraszyłeś Jo-Wilfrieda Tsongę. Trzy mecze na tak wysokim poziomie nie mogą być dziełem przypadku. Co zadziałało wówczas, czego nie było w późniejszych latach kariery? Bo do takich wyników nigdy więcej nie udało Ci się zbliżyć.
– Może opowiem całą historię związaną z tym występem. W ogóle nie spodziewałem się, że będzie mi dane zagrać w Pucharze Hopmana, bo pierwotnie w tym tygodniu byłem zgłoszony do turnieju w Chennai. Miałem już wizę oraz bilety. Jeśli dobrze pamiętam, to dostałem telefon od Radka Szymanika, albo Tomasza Wiktorowskiego. Zarówno Michał Przysiężny, jak i Jerzy Janowicz nie mogli polecieć do Australii, dlatego zaproponowano to mnie. Poleciałem na Antypody, gdzie wyszło, tak jak wyszło..
Na miejscu zjawiłem się właściwie tuż przed rozpoczęciem turnieju. Zostałem świetnie przywitany na lotnisku, zawieziono mnie do hotelu. Nie byłem przyzwyczajony do takich rzeczy. Wieczorem poszedłem trochę pobiegać. Dostałem naprawdę fajny apartament, więc uczciłem to piwem wypitym w wannie. Kolejnego dnia rano odbyłem trening, a popołudniu rozegrałem sparing z jakimś 18-letnim juniorem. Nie pamiętam już dokładnie, ale chyba przegrałem 0:6, 1:6. Wracając z obiektu pomyślałem sobie: "Kurczę, co ja tutaj robię?! Jeśli przegrywam z takim chłopakiem, to co się będzie działo z Seppim?" Bałem się kompromitacji.
A na drugi dzień wyszedłem na kort i zagrałem, jak zagrałem. To fajna anegdota, którą często wspominam. Seppi skreczował, ale z Raoniciem wygrałem już w pełni. Później lepszy ode mnie był Bernard Tomić, którego styl gry zupełnie mi nie odpowiadał. W finale przegrałem z Tsongą, ale naprawdę bardzo dobrze to wszystko wspominam.
– Odczuwałeś większe zainteresowanie swoją osobą? To jeszcze nie był okres, gdy social media były tak rozwinięte, jak obecnie, ale ten sukces na pewno był zauważony.
– Nie do końca wiem, co się działo w Polsce, bo mnie tutaj nie było, ale z tego, co mi mówił ojciec, to zainteresowanie było duże. Sam zresztą zbierał wszystkie informacje prasowe i gdzieś w domu na to schowane. Mam jednak wrażenie, że nie byłem na to wszystko przygotowany. Po dobrym występie w Hopmanie poleciałem do Melbourne, gdzie w ostatniej chwili dostałem się do eliminacji. Tam już byłem tym wszystkim zmęczony, dostawałem bardzo dużo wiadomości od różnych osób. W pierwszej rundzie przegrałem z Lorenzo Giustino i ciężko było mi się znów przyzwyczaić do codzienności. Kilka dni temu grałem z najlepszymi tenisistami na świecie, na wielkim korcie, gdzie oglądało mnie 15 tysięcy osób.
– To mogła być swego rodzaju pułapka? Jednego dnia wychodzisz na kort przeciwko wielkim gwiazdom i rywalizujesz z nimi, jak równy z równym, a później musisz wrócić do szarej rzeczywistości, na poziom ITF czy ATP Challenger.
– Czułem po tym turnieju, że potrafię grać w tenisa i utrzymać ten poziom. Po powrocie z Hopmana zagrałem w Challengerze w Heilbronn, który był bardzo mocny. Zjawili się tam wszyscy, którzy stosunkowo szybko odpadli z Australian Open. Sprawnie przeszedłem eliminacje i w pierwszej rundzie przegrałem z Blazem Kavciciem. Zaliczyłem jeszcze kilka niezłych startów w lutym, a w ostatnim z nich, w Cherbourgu, skręciłem staw skokowy. Wróciłem do Polski o kulach, powrót do dobrej dyspozycji zajął mi sporo czasu. Nie lubię gdybać, ale można się zastanawiać, co byłoby wtedy, gdyby nie doszło do tej kontuzji. Nie pozwoliła mi ona popłynąć na fali tych wcześniejszych sukcesów.
– Patrzysz teraz na swoją karierę po upływie lat. Zapadła ci w pamięć jakaś sytuacja, w której obecnie podjąłbyś zupełnie inną decyzję?
– Myślę, że nie ma co rozpatrywać co było złe, a co było dobre. Kariera potoczyła się tak, jak się potoczyła. Jedyne co mogę zrobić, to podziękować osobom, które zawsze były przy mnie. To przede wszystkim rodzice, którzy zawsze mnie wspierali, podobnie, jak brat. Słowa uznania należą się także Stanisławowi Churasowi, on przez wiele lat był takim moim głównym sponsorem.
Z perspektywy czasu, siedząc sobie teraz na ławce przed domem, myślę, że na te możliwości, które miałem, zrobiłem wszystko co mogłem. Nie ma co żałować. Szczególnie teraz, gdy mam narzeczoną, wkrótce żonę i małe dziecko. Jako tenisista czuję się spełniony i teraz cieszę się byciem zdrowym i posiadaniem rodziny.
– Tenisiści z twojego pokolenia mogą się tylko zastanawiać, co by było gdybyście się urodzili 10 czy 15 lat później. Nie można porównywać warunków do rozwoju, które mieliście Wy, a które obecnie posiadają młodzi adepci.
– Zgadza się. Młodzi zawodnicy mają się teraz łatwiej, ale aby to wykorzystać, trzeba mieć odpowiedni charakter. Żeby się nie okazało, że jest za łatwo. My posiadaliśmy niewiele, natomiast walczyliśmy o swoje. Dzisiejsze realia są idealne dla najmłodszych, ale nie ma innej drogi, poza ciężką pracą.
– Masz na koncie blisko 700 rozegranych meczów w grze pojedynczej, grając w tenisa zwiedziłeś dużą część świata. Przychodzi ci teraz na myśl jakaś anegdota? Szczególnie interesują mnie te związane z poziomem ITF, który jak wiadomo nie do końca jest znany przeciętnym fanom.
– Hmm. Od razu przypominam sobie turnieje rozgrywane w takiej gruzińskiej miejscowości Pantiani, na obiekcie poważnie nazwanym "Pantiani Resort". To było około godziny drogi samochodem z Tbilisi. Pojechaliśmy tam dość dużą ekipą z Polski. Z racji, że przyjechałem na miejsce wieczorem, to wszystko było w porządku. Ale jak obudziłem się rano, to złapałem się za głowę i chciałem jak najszybciej wrócić do domu. Nie jestem w stanie tego opisać słowami. Tam były trzy, czy cztery korty. Krowy czy kozy pasące się dookoła nich. Rozkładany basen, a w nim zielona woda. Koszmar.
Co ciekawe zagrałem tam z "dziką kartą", bo pierwotnie nie planowałem tego występu. Dostałem ją do eliminacji, z zastrzeżeniem, że muszę mieszkać w oficjalnym turniejowym obiekcie. I co? Trzy razy z rzędu zdobyłem tytuł! Wszyscy się zastanawiali, jak ja to robię. Z "jedynką" w tych imprezach był rozstawiony Benjamin Ballaret, na co dzień mieszkający w Monako i sobie nie poradził z tym wszystkim. Na pewno było to najgorsze miejsce, w którym grałem.
Pamiętam też turnieje w Rumunii. Mieszkałem w takich domkach typu bungalow, po jednym z meczów wywiesiłem sobie na sznurku spodenki i skarpetki. Za trzy godziny już ich nie było, ktoś je ukradł.
– Tenis poszedł u ciebie w odstawkę, ale na twoich profilach w mediach społecznościowych można dostrzec, że bardzo lubisz kolarstwo.
– Dużo jeżdżę na rowerze. To moja pasja od dłuższego czasu, ale ze względu na tenis i związany z tym brak czasu, nie mogłem jej pielęgnować. Wiedziałem jednak, ze jak zakończę karierę, to częściej będę wsiadał na rower. Chcę się teraz w tym doskonalić, właśnie wracam z przejażdżki. Może nie długiej, ale intensywnej, bo jeździłem po górach. Jeśli zdrowie pozwoli, to w przyszłym roku planuję wystąpić w Tour de Pologne amatorów.
– Chciałbym jeszcze wrócić do 2018 roku i momentu zawieszenia zawodowych startów. Taka decyzja w Tobie dojrzewała od dłuższego czasu, czy podjąłeś ją spontanicznie?
– Po prostu powiedziałem sobie dość. Męczyło mnie te ciągłe jeżdżenie na turnieje i ciułanie punktów. Myślę, że mi zabrakło wygrania turnieju Challengerowego. To mogłoby mnie pchnąć do przodu. Niestety skończyło się na dwóch finałach. Czasem mecz trwał około godziny, a na kortach trzeba było siedzieć cały dzień, bo debliści wychodzili na koniec. Czas mi uciekał, aż doszedłem do punktu, w którym poczułem, że trzeba zadbać o siebie i życie prywatne. Wróciłem do Ustronia, zacząłem prowadzić zajęcia i miałem swoich zawodników.
– Trudne były pierwsze tygodnie czy miesiące po zaprzestaniu gry?
– Na początku poczułem ulgę. Miałem masę czasu dla siebie. Mogłem wyjść pobiegać, czy pójść na siłownię. Czułem się naprawdę dobrze. Natomiast po roku wznowiłem treningi tenisowe, zagrałem kilka polskich turniejów i je wygrałem. Gdzieś nawet pojawiła się myśl, że może warto wrócić do zawodowego grania, może za wcześnie zakończyłem karierę? Później jednak poznałem moją przyszłą żonę, urodziło nam się dziecko. Teraz jestem szczęśliwym tatą i kolarzem!
LEGENDA TENISA MÓWI "PAS"! A ZA KILKA DNI MOŻE ZAGRAĆ ZE ŚWIĄTEK
Michał Pochopień, TVPSPORT.PL: – "Już nie ma i nie będzie tenisistów z takim charakterem" – to komentarz jednego z polskich zawodników na wieść o pożegnalnym meczu Grzegorza Panfila i Mateusza Kowalczyka. Co autor mógł mieć na myśli?
Grzegorz Panfil: – Zdecydowanie trzeba byłoby zapytać autora (śmiech)! Może miał na myśli ogromną wolę walki i wiarę w pozytywny wynik do ostatniej piłki meczu?
– Chociaż do oficjalnego zakończenia kariery doszło kilka dni temu podczas jednego spotkania w ramach LOTTO SuperLIGI, to jednak właściwie nie była ona kontynuowana już od 2018 roku. Wówczas porzuciłeś zawodowe starty, a następnie jedynie kilka razy wziąłeś udział w krajowych rozgrywkach. W międzyczasie pojawiały się myśli o daniu sobie jeszcze jednej szansy?
– Prawdę mówiąc nie miałem już na to większej ochoty. Co do oficjalnego zakończenia, to był to pomysł mój i mojego brata, Aleksandra. Prowadzimy w Ustroniu klub, jest on kojarzony z naszym nazwiskiem i stwierdziliśmy, że to może być ku temu dobra okazja. Niestety nie do końca wyszło to tak, jak chcieliśmy. Pogoda pokrzyżowała plany, musieliśmy rozegrać ten mecz w hali w Bielsku-Białej, podczas gdy to na naszych kortach chcieliśmy zorganizować pokaźną imprezę.
– Możliwe, że to tylko moja obserwacja, ale oglądając ten pożegnalny mecz, odniosłem wrażenie, że męczyłeś się na korcie i ból kolana poważnie utrudniał twój występ.
– Tak. To może nie był cud, ale naprawdę dużo trzeba było zrobić, abym w tym spotkaniu w ogóle zagrał. Duże podziękowania dla lekarzy, z którymi współpracuję, a szczególnie dla Wojtka Wawrzynka. Plany były inne. Miałem zagrać także w singlu, przeciwko Jerzemu Janowiczowi, ale to kolano za bardzo mi doskwierało. Koniec końców zagrałem w deblu, wyszło to fajnie. Powiem tak: kompromitacji nie było (śmiech)!
Odkąd padł ten pomysł i odbyły się jakieś pierwsze rozmowy ze sponsorami, to miałem zakończyć karierę meczem singla. Nie ukrywam, że to gra pojedyncza zawsze była dla mnie najważniejsza, czuję się singlistą, to sprawiało mi największą przyjemność. W deblu tak naprawdę nigdy dobrze się nie odnajdywałem.
– To, co mówisz, jest bardzo ciekawe, bo paradoksalnie zarówno, jeśli chodzi o liczbę wygranych tytułów, jak i najwyższą pozycję w rankingu, to korzystniejsze są statystyki deblowe.
– Dusza singlisty była jednak we mnie cały czas. To był swoisty plan B, który w sumie też nie wypalił, bo jak po roku rywalizacji w grze podwójnej podliczyłem sobie zyski i koszta, to nie do końca się to wszystko spinało.
– Dochodzę do wniosku, że przestałeś grać zawodowo z powodu problemów finansowych.
– Podam przykład, jak to wówczas wyglądało. Wygrywając turniej rangi ATP Challenger Tour z pulą nagród 42 tysięcy euro, jeden z tenisistów w parze dostawał 520 euro. Często się zdarzało tak, że bilet lotniczy kosztował więcej. Kariera deblisty naprawdę jest ciężka. Szczególnie nie mając stałego partnera, z którym się gra i regularnie trenuje.
– Cofnijmy się do Pucharu Hopmana w 2014 roku. Zagrałeś w nim niespodziewanie, a tymczasem pokonałeś takie tuzy, jak Andreas Seppi, czy Milos Raonić. W finale poważnie postraszyłeś Jo-Wilfrieda Tsongę. Trzy mecze na tak wysokim poziomie nie mogą być dziełem przypadku. Co zadziałało wówczas, czego nie było w późniejszych latach kariery? Bo do takich wyników nigdy więcej nie udało Ci się zbliżyć.
– Może opowiem całą historię związaną z tym występem. W ogóle nie spodziewałem się, że będzie mi dane zagrać w Pucharze Hopmana, bo pierwotnie w tym tygodniu byłem zgłoszony do turnieju w Chennai. Miałem już wizę oraz bilety. Jeśli dobrze pamiętam, to dostałem telefon od Radka Szymanika, albo Tomasza Wiktorowskiego. Zarówno Michał Przysiężny, jak i Jerzy Janowicz nie mogli polecieć do Australii, dlatego zaproponowano to mnie. Poleciałem na Antypody, gdzie wyszło, tak jak wyszło..
Na miejscu zjawiłem się właściwie tuż przed rozpoczęciem turnieju. Zostałem świetnie przywitany na lotnisku, zawieziono mnie do hotelu. Nie byłem przyzwyczajony do takich rzeczy. Wieczorem poszedłem trochę pobiegać. Dostałem naprawdę fajny apartament, więc uczciłem to piwem wypitym w wannie. Kolejnego dnia rano odbyłem trening, a popołudniu rozegrałem sparing z jakimś 18-letnim juniorem. Nie pamiętam już dokładnie, ale chyba przegrałem 0:6, 1:6. Wracając z obiektu pomyślałem sobie: "Kurczę, co ja tutaj robię?! Jeśli przegrywam z takim chłopakiem, to co się będzie działo z Seppim?" Bałem się kompromitacji.
A na drugi dzień wyszedłem na kort i zagrałem, jak zagrałem. To fajna anegdota, którą często wspominam. Seppi skreczował, ale z Raoniciem wygrałem już w pełni. Później lepszy ode mnie był Bernard Tomić, którego styl gry zupełnie mi nie odpowiadał. W finale przegrałem z Tsongą, ale naprawdę bardzo dobrze to wszystko wspominam.
– Odczuwałeś większe zainteresowanie swoją osobą? To jeszcze nie był okres, gdy social media były tak rozwinięte, jak obecnie, ale ten sukces na pewno był zauważony.
– Nie do końca wiem, co się działo w Polsce, bo mnie tutaj nie było, ale z tego, co mi mówił ojciec, to zainteresowanie było duże. Sam zresztą zbierał wszystkie informacje prasowe i gdzieś w domu na to schowane. Mam jednak wrażenie, że nie byłem na to wszystko przygotowany. Po dobrym występie w Hopmanie poleciałem do Melbourne, gdzie w ostatniej chwili dostałem się do eliminacji. Tam już byłem tym wszystkim zmęczony, dostawałem bardzo dużo wiadomości od różnych osób. W pierwszej rundzie przegrałem z Lorenzo Giustino i ciężko było mi się znów przyzwyczaić do codzienności. Kilka dni temu grałem z najlepszymi tenisistami na świecie, na wielkim korcie, gdzie oglądało mnie 15 tysięcy osób.
– To mogła być swego rodzaju pułapka? Jednego dnia wychodzisz na kort przeciwko wielkim gwiazdom i rywalizujesz z nimi, jak równy z równym, a później musisz wrócić do szarej rzeczywistości, na poziom ITF czy ATP Challenger.
– Czułem po tym turnieju, że potrafię grać w tenisa i utrzymać ten poziom. Po powrocie z Hopmana zagrałem w Challengerze w Heilbronn, który był bardzo mocny. Zjawili się tam wszyscy, którzy stosunkowo szybko odpadli z Australian Open. Sprawnie przeszedłem eliminacje i w pierwszej rundzie przegrałem z Blazem Kavciciem. Zaliczyłem jeszcze kilka niezłych startów w lutym, a w ostatnim z nich, w Cherbourgu, skręciłem staw skokowy. Wróciłem do Polski o kulach, powrót do dobrej dyspozycji zajął mi sporo czasu. Nie lubię gdybać, ale można się zastanawiać, co byłoby wtedy, gdyby nie doszło do tej kontuzji. Nie pozwoliła mi ona popłynąć na fali tych wcześniejszych sukcesów.
– Patrzysz teraz na swoją karierę po upływie lat. Zapadła ci w pamięć jakaś sytuacja, w której obecnie podjąłbyś zupełnie inną decyzję?
– Myślę, że nie ma co rozpatrywać co było złe, a co było dobre. Kariera potoczyła się tak, jak się potoczyła. Jedyne co mogę zrobić, to podziękować osobom, które zawsze były przy mnie. To przede wszystkim rodzice, którzy zawsze mnie wspierali, podobnie, jak brat. Słowa uznania należą się także Stanisławowi Churasowi, on przez wiele lat był takim moim głównym sponsorem.
Z perspektywy czasu, siedząc sobie teraz na ławce przed domem, myślę, że na te możliwości, które miałem, zrobiłem wszystko co mogłem. Nie ma co żałować. Szczególnie teraz, gdy mam narzeczoną, wkrótce żonę i małe dziecko. Jako tenisista czuję się spełniony i teraz cieszę się byciem zdrowym i posiadaniem rodziny.
– Tenisiści z twojego pokolenia mogą się tylko zastanawiać, co by było gdybyście się urodzili 10 czy 15 lat później. Nie można porównywać warunków do rozwoju, które mieliście Wy, a które obecnie posiadają młodzi adepci.
– Zgadza się. Młodzi zawodnicy mają się teraz łatwiej, ale aby to wykorzystać, trzeba mieć odpowiedni charakter. Żeby się nie okazało, że jest za łatwo. My posiadaliśmy niewiele, natomiast walczyliśmy o swoje. Dzisiejsze realia są idealne dla najmłodszych, ale nie ma innej drogi, poza ciężką pracą.
– Masz na koncie blisko 700 rozegranych meczów w grze pojedynczej, grając w tenisa zwiedziłeś dużą część świata. Przychodzi ci teraz na myśl jakaś anegdota? Szczególnie interesują mnie te związane z poziomem ITF, który jak wiadomo nie do końca jest znany przeciętnym fanom.
– Hmm. Od razu przypominam sobie turnieje rozgrywane w takiej gruzińskiej miejscowości Pantiani, na obiekcie poważnie nazwanym "Pantiani Resort". To było około godziny drogi samochodem z Tbilisi. Pojechaliśmy tam dość dużą ekipą z Polski. Z racji, że przyjechałem na miejsce wieczorem, to wszystko było w porządku. Ale jak obudziłem się rano, to złapałem się za głowę i chciałem jak najszybciej wrócić do domu. Nie jestem w stanie tego opisać słowami. Tam były trzy, czy cztery korty. Krowy czy kozy pasące się dookoła nich. Rozkładany basen, a w nim zielona woda. Koszmar.
Co ciekawe zagrałem tam z "dziką kartą", bo pierwotnie nie planowałem tego występu. Dostałem ją do eliminacji, z zastrzeżeniem, że muszę mieszkać w oficjalnym turniejowym obiekcie. I co? Trzy razy z rzędu zdobyłem tytuł! Wszyscy się zastanawiali, jak ja to robię. Z "jedynką" w tych imprezach był rozstawiony Benjamin Ballaret, na co dzień mieszkający w Monako i sobie nie poradził z tym wszystkim. Na pewno było to najgorsze miejsce, w którym grałem.
Pamiętam też turnieje w Rumunii. Mieszkałem w takich domkach typu bungalow, po jednym z meczów wywiesiłem sobie na sznurku spodenki i skarpetki. Za trzy godziny już ich nie było, ktoś je ukradł.
– Tenis poszedł u ciebie w odstawkę, ale na twoich profilach w mediach społecznościowych można dostrzec, że bardzo lubisz kolarstwo.
– Dużo jeżdżę na rowerze. To moja pasja od dłuższego czasu, ale ze względu na tenis i związany z tym brak czasu, nie mogłem jej pielęgnować. Wiedziałem jednak, ze jak zakończę karierę, to częściej będę wsiadał na rower. Chcę się teraz w tym doskonalić, właśnie wracam z przejażdżki. Może nie długiej, ale intensywnej, bo jeździłem po górach. Jeśli zdrowie pozwoli, to w przyszłym roku planuję wystąpić w Tour de Pologne amatorów.
– Chciałbym jeszcze wrócić do 2018 roku i momentu zawieszenia zawodowych startów. Taka decyzja w Tobie dojrzewała od dłuższego czasu, czy podjąłeś ją spontanicznie?
– Po prostu powiedziałem sobie dość. Męczyło mnie te ciągłe jeżdżenie na turnieje i ciułanie punktów. Myślę, że mi zabrakło wygrania turnieju Challengerowego. To mogłoby mnie pchnąć do przodu. Niestety skończyło się na dwóch finałach. Czasem mecz trwał około godziny, a na kortach trzeba było siedzieć cały dzień, bo debliści wychodzili na koniec. Czas mi uciekał, aż doszedłem do punktu, w którym poczułem, że trzeba zadbać o siebie i życie prywatne. Wróciłem do Ustronia, zacząłem prowadzić zajęcia i miałem swoich zawodników.
– Trudne były pierwsze tygodnie czy miesiące po zaprzestaniu gry?
– Na początku poczułem ulgę. Miałem masę czasu dla siebie. Mogłem wyjść pobiegać, czy pójść na siłownię. Czułem się naprawdę dobrze. Natomiast po roku wznowiłem treningi tenisowe, zagrałem kilka polskich turniejów i je wygrałem. Gdzieś nawet pojawiła się myśl, że może warto wrócić do zawodowego grania, może za wcześnie zakończyłem karierę? Później jednak poznałem moją przyszłą żonę, urodziło nam się dziecko. Teraz jestem szczęśliwym tatą i kolarzem!