Matka i Frytka: Ogień i woda
Z Mariuszem Fyrstenbergiem i Marcinem Matkowskim rozmawiają Aleksandra Depowska i Maria Kuźniar
Nie macie ochoty czasem się pozabijać?
M. Fyrstenberg: Czasem tak, ale nauczyliśmy się już schodzić sobie z drogi w odpowiednich momentach. Po prostu wiemy, kiedy dać sobie na wstrzymanie, kiedy się nie odzywać, choć to nie jest łatwe, bo spędzamy ze sobą mnóstwo czasu. Kiedy mamy siebie dość, jemy osobno kolację, inaczej spędzamy czas wolny.
Podobno jesteście jak ogień i woda?
M. Matkowski: Rzeczywiście, mamy zupełnie różne charaktery. Mariusz jest dużo bardziej opanowany na korcie i poza nim. Mówią, że to przez żonę, ale to nieprawda. Znałem go zanim jeszcze wziął ślub i zawsze taki był.
Początki łatwe nie były...
F: Faktycznie. Kiedy poznaliśmy się jako juniorzy, nie przepadaliśmy za sobą. Irytowaliśmy się wzajemnie, zdarzały się kłótnie. Teraz, po tylu latach wspólnego grania, zupełnie inne charaktery już nie przeszkadzają, a na korcie wręcz pomagają.
Jesteście już trochę jak małżeństwo?
M: Może trochę, chociaż aż tak blisko nie jesteśmy (śmiech).
Nie mieliście ochoty na mały „skok w bok”, na przykład granie w parze z Łukaszem Kubotem?
M: Ja nie. Jest dobrze tak jak jest, więc nie trzeba nic zmieniać. Był taki moment, że Łukasz i Oliver byli wyżej w rankingu, lepiej grali, ale nigdy nie mieliśmy momentu zawahania, nie było pomysłu, żeby może spróbować z kimś innym. Czasem on i Marach grają lepiej, czasem my, ale prezentujemy raczej zbliżony poziom.
Z kim, poza Kubotem, najlepiej się dogadujecie?
F: Z Danielem Nestorem i Nenadem Zimonjiciem. Od początku złapaliśmy z nimi dobry kontakt. Z Bryanami też, ale Amerykanie raczej trzymają się ze sobą, mają własną grupkę, poza którą rzadko wychodzą. Jakoś do Nestora i Zimonjicia jest nam bliżej.
Podobno nie darzycie zbyt wielką sympatią Leandra Paesa?
F: Chyba zrobiłyście niezły research! Rzeczywiście, z Paesem nie za bardzo się lubimy. Ma okropnie rozbudowane ego, taki typ gwiazdora – zresztą słusznie, bo wygrał już chyba wszystko.
Ale po finale w Pekinie bardzo was komplementował i dziękował, że promujecie tenis.
F: Pewnie dlatego, że wygrał (śmiech). Poza tym co innego mówi się mediom, a co innego dzieje się za kulisami. Paes zawsze wie, co powiedzieć w otoczeniu mikrofonów, zawsze wtedy komplementuje rywali, ale ważne jest też to, jak zachowuje się w osobistych kontaktach. Bo kiedy gasną flesze, znika też uśmiech i rozmowa wygląda już zupełnie inaczej.
A jak wyglądają wasze kontakty z singlistami? Przyjaźnicie się z kimś?
M: Dobrze dogadujemy się zwłaszcza z Philippem Kohlschreiberem. Ma świetne poczucie humoru. Poza tym trzymamy się z Polakami.
Jak sukcesy Agnieszki Radwańskiej i Łukasza Kubota wpłynęły na waszą karierę? Jesteście bardziej rozpoznawalni także dzięki singlistom?
M: Zdecydowanie tak. Na pewno szczególnie sukces Agnieszki spowodował większe zainteresowanie tenisem w kraju, a co za tym idzie, także deblem. To ona dostała się do czołowej „10” świata, co jest wielkim sukcesem. Jesteśmy jej za to ogromnie wdzięczni, zawsze będę to powtarzał.
Wy promujecie tenis na swój sposób...
M: Bo warto grać nie tylko na poziomie wyczynowym, ale także w ramach rekreacji. Tenis nie musi być sposobem na życie, wystarczy, że dla wielu ludzi będzie to po prostu dobra zabawa. Dzięki temu, że jesteśmy rozpoznawalni, mamy możliwość, żeby zarazić innych swoją pasją. Dlaczego więc tego nie robić?
Za 10 lat wciąż widzicie się jako grających profesjonalnie?
M: Na pewno nie. Pogramy jeszcze trzy, cztery lata, a potem decyzję o tym, czy zostać jeszcze w ATP Tour, będziemy podejmować z roku na rok. Po trzydziestce wiele będzie zależało od tego, czy nadal będziemy w stanie rywalizować z najlepszymi.
Jak na standardy deblowe wciąż jesteście młodzieniaszkami!
M: Dlatego zostawiamy sobie jeszcze te trzy, cztery lata. Reszta okaże się na bieżąco. Wiadomo, że każdy organizm reaguje na wysiłek inaczej. Może być tak, że będziemy wciąż wydolni, a sukcesy będą przychodzić. Zobaczymy.
Do tego czasu debel ma szansę stać się polską specjalnością?
F: Ma i byłoby dobrze, gdyby tak się stało. Już rok temu w Masters Cup w Londynie była nas trójka i śmialiśmy się, że jesteśmy najsilniej reprezentowanym państwem w deblu. Wspólnie z Łukaszem było nas więcej niż Amerykanów! Poza tym jest Tomek Bednarek i Mateusz Kowalczyk, którzy też pną się coraz wyżej. W kraju nie ma jakiegoś wielkiego przemysłu tenisowego, ale jest szansa, że nasze sukcesy rozpoczną efekt domino.
Czy presja nie była większa, zanim pojawili się Radwańska i Kubot?
F: Zupełnie nie. Nie mieliśmy myśli, że musimy wygrać, że jeśli nie dojdziemy do jakiejś określonej rundy, to będzie dramat. Graliśmy swoje, a oczekiwania kibiców raczej nas nie deprymowały.
Co jest dla was ważniejsze – medal olimpijski czy triumf w turnieju wielkoszlemowym?
F: Medal, jak dla każdego sportowca, jest bardzo ważny. Na igrzyskach w Londynie na pewno będziemy celować w podium. To dla nas tak samo ważne jak wygrana w Wielkim Szlemie.
Macie ulubiony turniej?
M: Lubimy Australian Open. Nie tylko dlatego, że to właśnie tam osiągnęliśmy najlepszy rezultat, ale to po prostu fajne zawody. Dobrze się tam czujemy, podobnie jak podczas US Open. Nie przeszkadzają mi zgiełk ani okrzyki z trybun. Lubię Manhattan i jego klimat.
Nawierzchnia też wpływa na waszą sympatię?
F: Na pewno w jakimś stopniu. Dobrze czujemy się na twardych kortach, na nich też odnosimy największe sukcesy. Nienajlepiej idzie nam na trawie, nasze wyniki na Wimbledonie mogłyby być lepsze. Wygraliśmy co prawda turniej w Eastbourne, ale tam trawa jest zupełnie inna niż w Londynie, znacznie wolniejsza. Na początku kariery najlepsze wyniki osiągaliśmy na ziemi, ale to wiązało się z tym, że na takiej nawierzchni przeważnie trenowaliśmy. Wraz z upływem czasu nauczyliśmy się grać na innych kortach, teraz ziemię lubimy, ale bez przesady.
Od kilku lat świetnie radzicie sobie pod koniec sezonu i właśnie wtedy zapewniacie sobie awans do turnieju mistrzów. Z czego to wynika?
F: Za każdym razem obiecujemy sobie, że o awans będziemy walczyć przez cały rok, żeby pod koniec być pewnym awansu i się nie spinać, ale wychodzi różnie. Sam nie wiem, z czego to wynika. Może z nawierzchni twardej, na której pod koniec sezonu gra się najczęściej. A może zachowujemy więcej sił od pozostałych par – trudno powiedzieć. Ale ważne, że nawet jeśli walka o turniej mistrzów trwa do ostatniego turnieju, presja nas nie spala.
Oglądacie czasem kobiecy tenis?
F: W życiu! To jest po prostu katastrofa.
Pod jakim względem?
F: Pod każdym, choć przede wszystkim tenisowym.
Nie chodzicie nawet na mecze Marii Szarapowej czy Any Ivanović?
F: Nawet (śmiech).
M: Jedyne, co z zaciekawieniem śledzimy, to mecze polskich zawodniczek: Agnieszki, Uli, deblistek, Andżeliki Kerber, Sabiny Lisickiej czy Karoliny Woźniackiej. W Pekinie byłem na jej wygranym meczu, dzięki któremu objęła pozycję liderki rankingu WTA. Byłem też na finale; to, co w nim pokazała, naprawdę robiło wrażenie. Warto było zobaczyć.
Skoro nie kobiecy tenis, to co robicie na turniejach w przerwach między treningami a meczami?
F: Często oglądamy inne mecze, inne dyscypliny. Ostatnio sporo piłkarskiej Ligi Mistrzów, a jak były mistrzostwa świata, akurat w czasie Wimbledonu, to zbieraliśmy się w „players’ lounge” na wspólne oglądanie z innymi tenisistami. Zawsze, przynajmniej w miarę możliwości, staramy się śledzić mecze reprezentacji Polski.
M: Teraz, przy okazji pobytu w Warszawie, kupiliśmy Play Station 3 i już wiemy, czym będziemy się zajmowali podczas następnych turniejów.
Podobno najpopularniejszą nowinką wśród tenisistów jest ostatnio iPad?
F: Marcin już ma. Mnie też zdarza się z niego skorzystać, bardzo fajna zabawa.
M: Brakuje mi polskich gazet, chociaż staram się to nadrabiać przez Internet. Chcę być na bieżąco z polityką, ekonomią, rozrywką...
F: ... erotyką (śmiech). Marcin właśnie szuka żony.
M: Chciałbym już założyć rodzinę, ale najpierw muszę znaleźć żonę.
A co robicie poza turniejami, kiedy macie czas wolny?
M: Głównie wybieramy spotkania ze znajomymi, tak jak choćby teraz, przy okazji krótkiej wizyty w Warszawie. W ciągu roku rzadko mamy na to czas.
Zdarza się, że ktoś z bliskich z wami podróżuje?
F: Moja żona bardzo często bywa na turniejach. Ostatnio była z nami w Azji, wybiera się też do Londynu, bo to w porównaniu z innymi miejscami dwa kroki, zaledwie dwie godziny samolotem.
M: U mnie największy staż ma siostra. W tym roku zaliczyła swoją ostatnią lewę Wielkiego Szlema, Nowy Jork, i jest druga osobą w rodzinie, której się to udało.