Spoiler:
Na londyńskich kortach działo się tak fantastycznie, że już dzisiaj należy ogłosić: piękniejszego sportowego show rok 2019 nie zaproponuje
W XXI wieku zdarzył się tylko jeden sezon, w którym Serena Williams nie zajrzała do finału turnieju wielkoszlemowego. Chorowała wtedy na depresję.
Zdołowała ją śmierć Yetunde Price, przyrodniej siostry, która niechętnie przyjmowała finansową pomoc, nie wyprowadziła się z pogrążonego w przemocy Compton, zginęła w strzelaninie. Serena podjęła terapię, a potem poleciała do obozów w Ghanie i Senegalu, gdzie dawno temu przetrzymywano niewolników, których potem ładowano na statki płynące do Ameryki. „Pojęłam, że skoro moi przodkowie znieśli tyle cierpienia, to i ja wytrzymam wszystko” – wspominała, gdy wróciła na szczyt. Podnosiła się ze 139. miejsca w globalnym rankingu, ale pognała po tytuł zawodniczki wszech czasów. W sobotę mogła zostać najstarszą triumfatorką Wimbledonu od 1908 r., gdy niejaka Charlotte Sterry uwodziła publiczność jako innowatorka, ponieważ serwowała rakietą uniesioną nad głową. Mogła też Amerykanka zostać pierwszą od 1980 r. mamą, która otrzymuje najcenniejszą tenisową paterę.
Nie podołała, ponieważ zapierający dech kunszt defensywny zademonstrowała Simona Halep, której sobotnie popisy oglądał „każdy żywy Rumun, w jakiekolwiek miejsce na Ziemi go akurat rzuciło” – przynajmniej tak twierdzi była gimnastyczka Nadia Comaneci, jej rodaczka i legenda tamtejszego sportu. Zwyciężczyni finału przez dwa ekspresowe sety przebiegła o ponad 500 m (!) więcej niż rywalka, a przez cały turniej wręcz przemknęła. Nie da się na obalenie żywego pomnika zasłużyć bardziej. A zmierzającej ku 38. urodzinom Williams pomimo niepowodzenia należą się wyłącznie hołdy – w tym wieku, po porodzie z komplikacjami, trzykrotnie wlecieć do wielkoszlemowego finału?! Obłęd.
Halep musiała na spotkaniu z majestatem Amerykanki wypaść porywająco, szlachetność Wimbledonu zobowiązuje. Zwłaszcza szlachetność Wimbledonu tegorocznego, który oferował tyle estetycznych wzruszeń, ekstremalnych emocji, wciągających fabuł i niesamowitych wydarzeń, że można zwariować. To był Disneyland i operowe arcydzieło w La Scali w jednym, a na deser najpyszniejsze truskawki świata. Czasami patrzyliśmy w osłupieniu, jak rozbłyskuje gwiazda 15-letniej Cori Gauff; czasami Nick Kyrgios spędzał wieczór nad kuflem w pubie, gdzie był anielsko serdeczny dla innych klientów, by nazajutrz z diabelskim tupetem, nawet impertynencją, podskakiwać wielkiemu Rafaelowi Nadalowi; czasami zastanawialiśmy się, czy na innego australijskiego gagatka Bernarda Tomicia słusznie nałożono najwyższą grzywnę w dziejach turnieju – za pozorowanie walki – czy rację miał oburzony Jo-Wilfried Tsonga, który oznajmił, że kara dla Australijczyka go obraża, ponieważ włożył duży wysiłek w to, by wygrać.
Działo się mnóstwo i dla każdego. My, Polacy, przeżywaliśmy uniesienia, gdy Hubert Hurkacz zasadził się na Novaka Djokovicia skuteczniej niż ktokolwiek inny przed finałem, a resztę ludzkości tenisowi bogowie obdarowali repertuarem tak bogatym, że już dzisiaj należy ogłosić: piękniejszego sportowego show rok 2019 nie zaproponuje, nawet jeśli zaprzęgniemy do twórczej pracy hollywoodzkich asów od efektów specjalnych, a pokierują nimi zespolone w jeden supermózg programy oparte na sztucznej inteligencji, które czytają człekokształtnym w myślach i w sekundę wypluwają z siebie więcej literackich majstersztyków, niż Szekspir wypocił przez całe życie. Jakie miałaby ta ekipa, przecież dość mocna, szanse z Rogerem Federerem, który prawdopodobnie już wkrótce, jeśli nie przestanie rozkwitać, zacznie grać bez dotykania stopami kortu?
Tak, nad wszystkimi cudami, nad którymi powzdychaliśmy wyżej, unosi się jeszcze geniusz trzech tenorów, z których każdy, podobnie jak Serena, pretenduje lub może w przyszłości pretendować do tytułu wykonawcy wszech czasów. Wytworny Federer, mocarny Rafael Nadal oraz niezłomny Novak Djoković – on ma klasę, by tak rzec, chyba najbardziej w tym gronie dyskretną i trudną do zdefiniowania – wimbledońskie pojedynki z resztą świata zamknęli z bilansem 48:5 w setach i generalnie unieszkodliwiają konkurencję z bezprzykładnym okrucieństwem, blokując awans całemu pokoleniu znakomitych graczy. To głównie oni sprawili, że wciąż żaden tenisista urodzony w latach 90. nie wygrał nigdy turnieju wielkoszlemowego. Choć najstarsi przedstawiciele tej dekady zbliżają się już do trzydziechy!
I dajcie już spokój, kieszonkowi psychologowie, z opowiadaniem farmazonów o generacji zawodników zbyt sytych i zdeprawowanych przyrostem dolarowych premii na koncie, by poświęcić dla sportu tyle, ile inwestują – wysiłku, determinacji, codziennej wstrzemięźliwości etc. – Szwajcar, Hiszpan oraz Serb. Nie szukajmy małości u pokonanych, gdy możemy pokłonić się wielkości zwycięzców. Tak się po prostu ułożyła rzeczywistość, że wszyscy trzej wirtuozi zdarzyli się naraz. Ułożyła się szczęśliwie, mój bunt wywołuje również popularna opinia, jakoby pechowcami byli giganci, którzy spotkają się w czasie z innymi gigantami – bo muszą się dzielić trofeami, przez co maleją w historycznych rankingach.
Nie sądzę. Lubię wierzyć, że tytani raczej się wzajemnie inspirują, motywują do polerowania zagrań wytrenowanych już do perfekcji, może nawet wydłużają sobie kariery. Jak Messi i Ronaldo, którzy po trzydziestce również nie nikną, lecz rzucają się w pogoń za nieśmiertelnością. Entuzjastom futbolu spadł z nieba bajeczny duet, a koneserów tenisa pobłogosławiło fantastycznym tercetem. Chwilo, trwaj, niech teraz będzie już zawsze.