Łukasz Kubot - Skąd się wziął najlepszy polski tenisista od czasów Fibaka?
- Na trening o 5.30 rano, PKS-em albo rowerem. Katowaliśmy się do 7.45, potem szybko do szkoły. Ludzie patrzyli na nas jak na kosmitów i pukali się w głowę - o drodze z hali w Lubinie do pierwszej setki ATP opowiada Łukasz Kubot
Jakub Ciastoń: Skąd się wziął najlepszy polski tenisista od czasów Fibaka?
Łukasz Kubot: Z Lubina. Ze sportowej rodziny, tata grał w piłkę w Zagłębiu, do dziś jest trenerem. Najpierw nauczył mnie jeździć na rowerze, potem kopać piłkę. Grałem też z kumplami w kosza, mieliśmy bzika na punkcie NBA, był akurat szał telewizyjnych relacji. Każdy miał piłkę z maskotką ulubionego klubu i szpanował, ja miałem Charlotte Hornets. Młodsza siostra Paulina grała w siatkówkę. Wszyscy byliśmy tacy energetyczni, nie siedzieliśmy na kanapie przed telewizorem. Tata mówił, że nie mam charakteru do piłki. Ale postawiłem się i raz pojechałem z juniorami Zagłębia na obóz. Wróciłem posiniaczony, ale dałem radę. Niezły byłem w piłkę.
Podobno mało brakowało, a zostałby pan piłkarzem?
- Tata chciał mnie zapisać do szkółki, ale nabór robili dopiero od 10. roku życia. Ośmiolatków brali tylko do tenisa. Trafiłem do trenera Ryszarda Korzeniowskiego i... jakoś poleciało. Spodobało mi się, choć lekko nie było. Trener przyjeżdżał po mnie o 5.30 rano, jechaliśmy do hali w Lubinie. Jak nie przyjeżdżał, to sam jechałem PKS-em albo rowerem. Ludzie specjalnie przychodzili otworzyć nam halę. Na hali parkiet, trybuny zaraz przy linii bocznej, nie dało się zrobić wybiegu. Zimą było przeraźliwie zimno i dużo płaciliśmy za prąd. Ale katowaliśmy się, nie ma zmiłuj. Musieliśmy ćwiczyć o 6, bo potem była zajęta. Ludzie patrzyli na nas jak na kosmitów i pukali się w głowę. O 7.45 koniec i do szkoły. A po szkole szybki obiad i trening ogólnorozwojowy. Moi rówieśnicy w tamtym czasie chodzili na dyskoteki. Ja szedłem swoją drogą. Tata załatwiał mi wejścia na salę Zagłębia. Do dziś wszystko związane z tym klubem kojarzy mi się pozytywnie, łezka się kręci w oku. Bardzo dużo zawdzięczam w życiu ojcu. Na początku się nam nie przelewało, wyjeżdżał za granicę, żeby grać w IV lidze i trochę dorobić.
Kiedy zdecydował pan, że zostanie zawodowym tenisistą?
- Jako 16-latek wygrałem juniorskie mistrzostwa Polski. Radek Nijaki załatwił mi stypendium w akademii Johna Newcombe'a w Teksasie. Wyjechałem z szarej Polski na słońce, gdzie od września do grudnia grało się pod gołym niebem. Ten kolorowy tenisowy świat od razu bardzo mi się spodobał. Tam po raz pierwszy zobaczyłem dyscyplinę, rygor treningowy, profesjonalizm.
Początki pana kariery związane są z Austrią.
- Zagłębie Lubin grało w Pucharze Intertoto z SV Ried. Ojciec był wtedy asystentem trenera, znał niemiecki, a w Ried była fabryka rakiet Fishera i szkółka dla juniorów. Jakoś zagadał i załatwił mi z nimi kontrakt. Trafiłem do Pasching koło Linzu. Zacząłem grać w lidze, złapałem nawet sponsora - pana Franza Grada z firmy Transdanubia. Jako 18-latek poleciałem do Dżakarty, Malezji, Singapuru. Doszedłem do ćwierćfinału juniorskiego Wimbledonu, grałem w satelitach w Afryce.
Kogo podziwiał pan w młodości?
- Nie miałem idola. Lubiłem Kafielnikowa, trochę przez sentyment do rakiet Fishera, bo nimi wygrał w 1996 r. Roland Garros. Lubiłem Couriera za walkę do końca, Bjoerkmana, Toda Martina, Jiriego Novaka, Radka Stepanka lubię do dziś, przyjaźnimy się, trenujemy często razem. Łatwo jest lubić i podziwiać Federera, ja szanuję ludzi, którzy może nie mieli wielkiego talentu, ale ciężko pracowali i mieli pomysł na ofensywną grę. Sam staram się taki być.
Dlaczego trzeba było tylu lat, żeby wreszcie przebił się pan do pierwszej setki, wygrał z Roddickiem, doszedł do finału w Belgradzie, teraz do 1/8 finału Australian Open?
- Uczyłem się na błędach. Nie miał mi kto podpowiedzieć, co robić. Dopiero niedawno zrozumiałem, jak bardzo pomaga mi debel. Grając w parze z Oliverem Marachem, zobaczyłem, że można wygrywać z najlepszymi w dużych turniejach. Skoro dało się w deblu, to dlaczego nie w singlu? Zacząłem grać w eliminacjach, mozolnie piąć się do góry. Bardzo ważna była pewność siebie, której kiedyś nie miałem. My, Słowianie, w sporcie później dojrzewamy. Latynosi grają dobrze jako 19-, 20-latkowie. Weźcie Nadala, Nalbandiana, del Potro, Corię. My lepiej gramy bliżej trzydziestki - spójrzcie na Radka Stepanka, innych Czechów, Tomasa Ziba, Jan Henrycha. Poszedłem ich drogą. Kluczem jest wytrwałość i ciężka praca. Jestem wdzięczny za to, gdzie jestem, Ryszardowi Krauzemu, który wspierał polski tenis, ale poza tym, do wszystkiego doszedłem sam, nie miałem trenerów, fachowców. Dlatego trwało to tyle czasu.
Dlaczego w Polsce nie ma boomu na tenis? Mecze w telewizji maksymalnie ogląda po 200-300 tys. ludzi, nawet gdy pan czy Radwańska wygrywacie.
- Sukcesów jest ciągle za mało. Jest za mało zawodników, by liczyć na boom. Nie ma fachowców, trenerów na wysokim poziomie. Wyjątkiem jest Robert Radwański, który nie jest lubiany, a zasługuje na wielki szacunek za doprowadzenie dwóch zawodniczek do czołówki. Nie ma systemu szkolenia i promowania zawodników, nie ma infrastruktury. Jak wyjeżdżałem z Polski w 2005 r., ciągle brakowało hal, by w ogóle trenować zimą. Wstyd, że w 40-milionowym kraju nie mamy tenisisty w pierwszej pięćdziesiątce. Tenis to niewykorzystany potencjał, tyle osób gra amatorsko. Ale może się coś ruszy. Wierzę, że może pomóc Puchar Davisa. Mamy teraz naprawdę mocną reprezentację, która może pociągnąć zainteresowanie.
Mieszka pan w Czechach, ma czeskich trenerów. Dlaczego oni są w sporcie potęgą, a my nie?
- Czesi na treningach grają na punkty, my nie - to jest podstawowa różnica. Oni od początku uczą się rywalizacji, my uczymy się odbijać piłkę. Poza tym mają system, dobrych trenerów, infrastrukturę. Między miejscem 300. a 500. w rankingu ATP jest ok. 50 Czechów i z każdym z nich można zagrać na równym poziomie. Czesi się nie wywyższają, gratulują sobie nawzajem, mają więcej pokory, skromności.
Bardzo jest pan związany z Czechami?
- Dom zawsze będzie w Lubinie u rodziców i w Bolesławcu u dziadków. Czechy traktuję jako bazę treningową. Jestem zawodnikiem TK Neride. To mały klubik, ale nie zmienię jego barw, bo wiele mu zawdzięczam.
Był pan 86. na świecie, od poniedziałku [w poniedziałek ukaże się nowy ranking ATP] awansuje pan na minimum 70. miejsce. Co dalej?
- Tata powtarza, żeby martwić się tylko o zdrowie. Jak jesteś zdrowy, możesz ciężko pracować, a w końcu przyjdą i wyniki, i pieniądze. Kiedyś byłem 120. na świecie i nie mogłem spać, kombinując, jak awansować o te dwadzieścia miejsc. I nic z tego nie wyszło. Dlatego teraz nie kalkuluję, tylko staram się dobrze grać. Na pewno awans da mi komfortową sytuację. Będę mógł grać w większości turniejów bez eliminacji. Myślę raczej nie o awansie, ale dalszej budowie mojego sztabu. Mam już tyle pieniędzy, że będę zabierał trenera na każdy turniej. Albo Ivana Machytkę, albo Tomasa Hlaska. Są też plany, żeby pan Wojtek Fibak został moim doradcą w sprawach taktyki, przynajmniej na niektóre turnieje. Dobry sportowiec nie powinien być z siebie zadowolony, tylko ciągle coś poprawiać.
Jim Courier mówi, że tenis idzie w centymetry - del Potro, Cilić, Murray, nie ma już niskich w czołówce.
- Tenis staje się coraz szybszy, bardziej wymagający fizycznie. Skończyły się czasy, że biegasz i jak wytrzymasz dłużej od przeciwnika, to wygrasz wymianę. Tempo jest niesamowite. Jak grałem z Djokoviciem, to ciągle czułem, że jestem ułamki sekund spóźniony. Jest mniej wymian, jest agresywniej. Nawet Nadal zaczął atakować, a Murray atakuje drugi serwis rywala, czego wcześniej nie robił. Nie chodzi o centymetry, ale o ofensywę.
Co pan będzie robił po skończeniu kariery?
- Myślałem o studiach, żeby mieć jakieś wykształcenie. Jeśli będę tęsknił za tenisem, to wrócę jako trener. Mam też duży sentyment do piłki, mówię w pięciu językach [polski, czeski, niemiecki, angielski, rosyjski], więc może zostanę menedżerem. Na pewno założę rodzinę i zajmę się wychowaniem dzieci.
Dzieci będą grały w tenisa?
- Same zdecydują. W Polsce nastawienie rodziców to też czynnik niszczący. Dlaczego mamy zdolnych 12-, 14-, 16-latków, a potem nikogo? Bo dzieci się zniechęcają i rzucają tenis, a zniechęcają się, bo od początku czują presję, przymus, tenis nie jest zabawą, tylko realizowaniem ambicji rodziców. Nigdy nie zapomnę widoku ojca dziewczyny, z którą dawno temu grała Paulina - turniej dla dzieci, uśmiechy, zabawa, a facet dałby się pokroić, żeby tylko córka wygrała. Bez sensu. Dzieci w Polsce trzeba odciągnąć od komputera, telewizora, niech idą na basen, boisko czy na kort, niech w ogóle zaczną uprawiać sport. Reszta sama przyjdzie z czasem.
Jak pan tak jeździ po świecie, to coś pan czasem gotuje?
- Maksymalnie herbatę. Zero talentu do gotowania. Zresztą do tenisa też nie mam talentu, ale zawzięty jestem. I walnięty na jego punkcie. Moje ulubione zajęcie poza graniem w tenisa, to... oglądanie tenisa w telewizji i na DVD.
A filmy?
- "Kiler", "Kiler-ów 2-óch" i "Nic śmiesznego". Jestem fanem polskich komedii, zwłaszcza tych z Czarkiem Pazurą.
Jakie plany po Australian Open?
- Santiago de Chile, Costa do Sauipe, Acapulco i powrót do Polski na mecz Pucharu Davisa z Finlandią. Później znów za ocean do Indian Wells i Miami, a potem Europa i turnieje na mączce. We wszystkich większych turniejach planuję też grę z Oliverem w deblu. Tak się umówiliśmy. Singiel będzie najważniejszy, ale debla nie zostawiam.
Łukasz Kubot
27 lat. W poprzednim sezonie jako pierwszy Polak od 26 lat awansował do pierwszej setki rankingu ATP. Zagrał w finale turnieju ATP w Belgradzie, a w Pekinie pokonał Andy'ego Roddicka, ówczesną rakietę numer sześć na świecie. Po wygraniu dwóch rund i kreczu Michaiła Jużnego doszedł do 1/8 finału Australian Open. Razem z Austriakiem Oliverem Marachem tworzy jedną z najsilniejszych par deblowych.