Myślę, że ten argument nie ma na celu pobudzenia nas do przeliczania, kto miałby ile punktów w danym roku wg jakiegoś tam przelicznika, tylko zauważenie, że pewien zawodnik był w pewnym momencie najlepszy na świecie. Przynajmniej ja po to go używam.Rroggerr pisze:Murray miał w 2012 roku, przeliczając na stary system punktowy, minimalnie lepszy dorobek niż Hewitt w latach 01-02 (będąc 3. w rankingu), o sezonach 15-16 nie wspominając. Słaby jest ten argument z nr 1.
Oczywiście znajdzie się tysiąc powodów, dlaczego w tamtym czasie osiągnięcie pierwszego miejsca było łatwiejsze, ale spokojnie można znaleźć tyle samo powodów, dlaczego w latach 2001-03 było trudniej zdobywać chore ilości punktów niż powiedzmy w ostatnich trzech latach.
A co do rankingu, byłem jednym z pomysłodawców tego tematu, więc chciałem stworzyć coś naprawdę porządnego. Wyselekcjonowałem grupkę trzydziestu kilku zawodników, policzyłem im wszystkie najlepsze wyniki w Szlemach i mastersach (od ćwierćfinału wzwyż), poważne tytuły (od "500"/international series gold), przystąpiłem do liczenia bilansów z top 5, w planach było również wzięcie pod uwagę dwóch najlepszych sezonów, ale zapał mnie opuścił i utknąłem w 3/4 roboty. I szczerze mówiąc wątpię, że kiedykolwiek wróci, tym bardziej, że temat (jak i cała dyscyplina, mimo wszystko) coraz mniej nie obchodzi.
Z tych ostatnich propozycji. Przede wszystkim Nalb ponad Del Potro. Szlemy są bardzo ważne, ale ludzie przywiązują do nich zbyt dużą wagę, szczególnie w przypadku zawodników, którzy rozegrali 1-2 mecze o takowy tytuł. Weźmy takie US Open 2003, starszy z Argentyńczyków przy równym wyniku w tb trzeciego seta (6-6 albo 7-7, dwa poprzednie wygrał) z Roddickiem psuje piłkę, bo wcześniej kilku idiotów z trybun krzyknęło aut. Gdyby nie krzyknęli, być może by nie zepsuł, a Rod nie obroniłby kolejnej meczowej (tam na przełamanie w deciderze też były jakieś kontrowersje, nie pamiętam dokładnie co, ale dziś na pewno byłby challenge). Później finał i Ferrero, którego raczej by ogolił. Nie, nie zamierzam umniejszać Andy'emu, który całe lato był w gazie i zasłużenie wygrał całą imprezę, nie zamierzam tworzyć jakiejś alternatywnej rzeczywistości. Po prostu pokazuję, ile znaczy szczęście na tak małym dystansie, jakim jest jeden turniej. Dodajmy do tego, że tenisiści pokroju Nalbandiana mogą mieć zwyczajnie pecha i ich wielka forma (pozwalająca myśleć o Szlemie) zderzy się ze świetną formą jakiegoś Federera/Nadala, są jeszcze kontuzje itp. David nie ma Szlema, ale był w finale, ponadto wygrał turniej mistrzów, zaliczył tę niesamowitą jesień 2007, Delpo takich rzeczy nie dokonał, swoją rolę odegrały w tym urazy (poza tym wciąż jeszcze ma szanse), ale na tę chwilę nie jest najlepszym Argentyńczykiem XXI wieku.
Reszta wieczorem, bo coś mi nagle wypadło i muszę wyjść...