Re: Poziom tenisa dziś
: 01 lut 2018, 15:46
Byłoby miło, gdybyście docenili moje wykopaliska i podpięli się pod te "odkurzone" dyskusje.
Forum fanów tenisa ziemnego, gdzie znajdziesz komentarze internautów, wyniki, skróty spotkań, statystyki, materiały prasowe, typery i inne informacje o turniejach ATP i WTA.
http://mtenis.com.pl/
Mam wrażenie, że zgubiłeś w tym wszystkim granice czasu. Wszystko się kiedyś zaczyna i kiedyś kończy. Nawet ZETka.Jacques D. pisze:Bynajmniej. ZET to nie tylko paru kolesi walących rakietką w żółtą kulkę, ale też cała formacja myślowa, głosząca wielkość współczesnego tenisa. A z tej narracji już nawet Ty się wycofałaś, co najlepiej świadczy o jej upadku.
Wąż dopiero pożera (i jeszcze nie skończył) swój ogon Jacques, jeszcze chwilę to potrwa zanim koło się zamknie, a z jaj zaczną wykluwać młode. I właśnie tutaj pojawi się problem (którego symptomów doświadczać możemy już teraz), bo na tej ziemi nieurodzaju będą grasowali nieudolni strażacy, o których pisałeś. Wzór to wątpliwej miary do naśladowania, więc musi w tej grupie młodych Uroborosów znaleźć się przynajmniej jeden samiec alfa, który wytnie tych pozorantów, samemu stając się zarówno obiektem i celem do naśladowania oraz zdetronizowania przez najzdolniejszych i najambitniejszych, którzy nie złożą broni przed samym wyjściem na plac boju.Jacques D. pisze:Dobrze, skoro nikt nie ma na tyle odwagi, by to powiedzieć, ja to zrobię. Jako jeden z odwiecznych liderów koalicji antyzetowskiej i, być może, jedyny prawdziwie bezkompromisowy użytkownik w historii tego forum niemal czuje się w obowiązku to uczynić.
Tak, po latach można to powiedzieć wprost, bez żałosnego relatywizowania i fałszywego silenia się na subiektywizm. ZWYCIĘŻYLIŚMY. Naczelne gwiazdy prozetowskiej opozycji, która od początku podążała zgubną drogą ku pustce, albo się nawróciły, albo zjadły własny ogon, albo schowały głowy w piasek. Bo i cóż mają rzec? Sytuacja jest tak wstydliwie klarowna, jak jeszcze nigdy nie była. Potrzeba było kompletnego zdezelowania się Murraya, przejścia Ferrera na poziom challengerowy, przemiany Kuku w słaniającego się zdechlaka, który kładzie się przed Chungiem, by to, co dla nielicznych było już od dawna oczywiste, stało się nareszcie jasne dla wszystkich. ZET upadł. Nie ma już nic, co mogłoby go obronić. Jest niczym III Rzesza w kwietniu 1945 roku. Niczym Titanic 15 kwietnia 1912 roku, o godzinie 2:20.
37-letni Federer, daleki nawet od zeszłorocznej formy (co dopiero tej z najlepszych czasów), wygrywa trzeciego Szlema w przeciągu roku z zatrważającą łatwością. Finały i trumfy w wielkich turniejach, oprócz stuletnich legend - połamańców Federera i Nadala, osiągają Sock, Krajinovic i Goffin. Zamiast młodych gwiazd, korzysta na tym wszystkich Tennys Sandgren. Kevin Anderson i Marin Cilic, ten ostatni nawet nie zbliżający się do swojej najlepszej formy, występują w rolach nieudolnych strażaków tenisa. Lecz tego pożaru nie da się już ugasić.
To jednak bolesne, iście pyrrusowe zwycięstwo. Bo czyż nie wolelibyśmy teraz zachwycać się porywającymi pojedynkami na śmierć i życie tych, którzy mieli uratować tenis, jednak nigdy tego nie uczynili? Wybrałby to każdy, komu na sercu leży dobro dyscypliny. Trzeba jednak cenić to, co się ma; w tym wypadku: moralną satysfakcję i ideologiczny, prawdziwie polski tryumf. Bo to niczym zwycięstwo natchnionego romantyzmu nad siermiężnym pozytywizmem, niczym zgnębiony duch pokonujący przerażającą, bezduszną, lecz ostatecznie, bezsilną i zdezelowaną maszynę.
Czy jest jeszcze w tym wszystkim jakaś nadzieja dla samego tenisa? Czy da się go jeszcze uratować? Nie przyniosę Wam, Drodzy Słuchacze, jednoznacznej odpowiedzi. Gdzieś głęboko w mym sercu (wierzę, że i w Waszych też) kryje się promyk nadziei. Nadziei na to, że gdzieś wśród tych wszystkich pseudotenisowych wynalazków, bóstewek Instagrama, lansiarzy, celebrytów, pajaców, wśród nieprzebranej zgrai bezambitnych, płaczliwych ćwierćprofesjonalistów i Tomiciów tego świata, kryje się prawdziwy, wielki tenisista. I że za kolejnych 10, 20, 50 lat to on, a nie brodaty Federer o lasce i szczerbaty, łysy Nadal o kulach, będzie nam zapewniać łzy wzruszenia i radości.
Żeby móc coś zniszczyć, to coś musi najpierw istnieć...Robertinho pisze:Bo z czego tu się cieszyć. Że #mitu będzie początkiem totalnego szaleństwa i niszczenia relacji społecznych
Pogubiłam się.Jacques D. pisze:
@Anula - O tym przecież właśnie piszę, że się skończyła.
Mimo wszystko fakt nie ulegania masowej halucynacji, wcale nie oznacza, że takie zjawisko nie miało miejsca wśród dużej części osób... A przecież mogło się skończyć...Anula pisze:Pogubiłam się.Jacques D. pisze:
@Anula - O tym przecież właśnie piszę, że się skończyła.
Skoro piszesz, że się skończyła, to jednak uznajesz, że miała miejsce. Ciekawe?
A gdzie napisałem, że miejsca nie miała?Anula pisze:Pogubiłam się.Jacques D. pisze:
@Anula - O tym przecież właśnie piszę, że się skończyła.
Skoro piszesz, że się skończyła, to jednak uznajesz, że miała miejsce. Ciekawe?
To może jeszcze dowiem się kiedy ZET miała swój początek i koniec.Jacques D. pisze: A gdzie napisałem, że miejsca nie miała?
Takie klasyczne ZET (w naszym rozumieniu) jakoś US Open 2012 - WTF 2016, w szerszym ujęciu (tzn. jeszcze szło ostatecznie na to patrzeć) początek 2011 - Wimbledon 2017.Anula pisze:To może jeszcze dowiem się kiedy ZET miała swój początek i koniec.
Też tak to widzę.Mario pisze:Takie klasyczne ZET (w naszym rozumieniu) jakoś US Open 2012 - WTF 2016, w szerszym ujęciu (tzn. jeszcze szło ostatecznie na to patrzeć) początek 2011 - Wimbledon 2017.Anula pisze:To może jeszcze dowiem się kiedy ZET miała swój początek i koniec.
Z przykrością, nie pozostaje mi nic innego jak tylko zgodzić się z ustaleniem daty początkowej zjawiska jakim jest ZET. Daty, która jak się okazało, była jedynie przystawką dla późniejszych wydarzeń, które zdefiniowały tenis na kilka(naście?) następnych lat.Jacques D. pisze:Dla mnie tenis skończył się, a zaczęło ZET pięknego, słonecznego dnia 06.07.2008.
Miejscami posługujesz się językiem wypisz, wymaluj: My stoimy tu gdzie wtedy, oni tam, gdzie stało ZOMO.Jacques D. pisze:Dobrze, skoro nikt nie ma na tyle odwagi, by to powiedzieć, ja to zrobię. Jako jeden z odwiecznych liderów koalicji antyzetowskiej i, być może, jedyny prawdziwie bezkompromisowy użytkownik w historii tego forum niemal czuje się w obowiązku to uczynić.
Tak, po latach można to powiedzieć wprost, bez żałosnego relatywizowania i fałszywego silenia się na subiektywizm. ZWYCIĘŻYLIŚMY. Naczelne gwiazdy prozetowskiej opozycji, która od początku podążała zgubną drogą ku pustce, albo się nawróciły, albo zjadły własny ogon, albo schowały głowy w piasek. Bo i cóż mają rzec? Sytuacja jest tak wstydliwie klarowna, jak jeszcze nigdy nie była. Potrzeba było kompletnego zdezelowania się Murraya, przejścia Ferrera na poziom challengerowy, przemiany Kuku w słaniającego się zdechlaka, który kładzie się przed Chungiem, by to, co dla nielicznych było już od dawna oczywiste, stało się nareszcie jasne dla wszystkich. ZET upadł. Nie ma już nic, co mogłoby go obronić. Jest niczym III Rzesza w kwietniu 1945 roku. Niczym Titanic 15 kwietnia 1912 roku, o godzinie 2:20.
37-letni Federer, daleki nawet od zeszłorocznej formy (co dopiero tej z najlepszych czasów), wygrywa trzeciego Szlema w przeciągu roku z zatrważającą łatwością. Finały i trumfy w wielkich turniejach, oprócz stuletnich legend - połamańców Federera i Nadala, osiągają Sock, Krajinovic i Goffin. Zamiast młodych gwiazd, korzysta na tym wszystkich Tennys Sandgren. Kevin Anderson i Marin Cilic, ten ostatni nawet nie zbliżający się do swojej najlepszej formy, występują w rolach nieudolnych strażaków tenisa. Lecz tego pożaru nie da się już ugasić.
To jednak bolesne, iście pyrrusowe zwycięstwo. Bo czyż nie wolelibyśmy teraz zachwycać się porywającymi pojedynkami na śmierć i życie tych, którzy mieli uratować tenis, jednak nigdy tego nie uczynili? Wybrałby to każdy, komu na sercu leży dobro dyscypliny. Trzeba jednak cenić to, co się ma; w tym wypadku: moralną satysfakcję i ideologiczny, prawdziwie polski tryumf. Bo to niczym zwycięstwo natchnionego romantyzmu nad siermiężnym pozytywizmem, niczym zgnębiony duch pokonujący przerażającą, bezduszną, lecz ostatecznie, bezsilną i zdezelowaną maszynę.
Czy jest jeszcze w tym wszystkim jakaś nadzieja dla samego tenisa? Czy da się go jeszcze uratować? Nie przyniosę Wam, Drodzy Słuchacze, jednoznacznej odpowiedzi. Gdzieś głęboko w mym sercu (wierzę, że i w Waszych też) kryje się promyk nadziei. Nadziei na to, że gdzieś wśród tych wszystkich pseudotenisowych wynalazków, bóstewek Instagrama, lansiarzy, celebrytów, pajaców, wśród nieprzebranej zgrai bezambitnych, płaczliwych ćwierćprofesjonalistów i Tomiciów tego świata, kryje się prawdziwy, wielki tenisista. I że za kolejnych 10, 20, 50 lat to on, a nie brodaty Federer o lasce i szczerbaty, łysy Nadal o kulach, będzie nam zapewniać łzy wzruszenia i radości.
Bym powiedział, że znaczenie słabiej, nie jest to tak odległy czas by nie pamiętać jak znakomicie grał w Dubaju, IW, Wimblu, Cinnci czy na USO, teraz jest daleki od tej formy, no może mentalnie jest mocniejszy bo te porażki z Djokovicem przegrywał głównie w głowie. W zeszłym roku była i znakomita dyspozycja i duży luz, nie spinał się tak.Federasta20 pisze:Federer dominuje rozgrywki mimo 36 lat na karku, ale czy gra lepiej niż w 2015? Jeśli już to słabiej bym powiedział, a różnica w rezultatach wynika po prostu z postawy rywali
Nie zaliczam Chunga i Coricia do "prezentujących ładny styl gry" Zwycięstwa nad RBA i Berdychem na pewno dobre, ale ćwierćfinał zdziesiątkowanego turnieju to mało by zrównoważyć całą resztę wad. Gdyby przeszedł dalej, uporał się z Andersonem/PCB i jeszcze postawił Dziadowi to trochę inna sytuacja. Poczekałbym z tymi pochwałami.Barty pisze:Michał, trochę nie w czas napisałeś ten żalący się post, podczas gdy Chung i Coric nieźle sobie poczynają. Serio wolałbyś ograniczonego Socka czy Pouille'a na ich miejscu?