Na początek tekst, który "pchnął" mnie do założenia tego topicu:
http://rotacjawsteczna.blog.pl/2013/05/29/wybor/Wybór
Medialne relacje z sobotniego wydarzenia na warszawskim Torwarze uwypukliły jedną, za to niesłychanie ważną okoliczność. Pierwszy raz w powojennej historii naszego tenisa zdarzyło się, że Walne Sprawozdawczo-Wyborcze Zgromadzenie Delegatów PZT zaoferowało przybyłym szansę dokonania prawdziwego wyboru nowego sternika dyscypliny. Po wielu latach, gdy na takie zjazdy prezesi obowiązkowo przynoszeni byli w teczkach, wcześniej namaszczeni przez partyjne komitety, albo rozmaite inne, ważne państwowe instytucje, po okresie radosnej twórczości środowiskowych towarzystw wzajemnej adoracji, na sali wyborczej pojawiło się w końcu trochę inicjatywy oddolnej.
Przede wszystkim dwaj wyraziści kandydaci: bankowiec oraz biznesmen. Obaj zgłoszeni dużo wcześniej i publicznie. Na stronie internetowej związku, prezentujący siebie i swoje programy. Dodatkową okazję do przedstawienia obaj otrzymali także podczas zjazdu. Delegaci przy urnie, kiedyś ślepo posłuszni wskazaniom z regionu i głosujący tzw. blokiem tym razem zachowali się inaczej. Zdecydowana większość najpierw uważnie wysłuchała wystąpień kandydatów i dopiero na tej podstawie dokonała potem wyboru. Z późniejszych kuluarowych rozmów wynikało, że wygrał nie kandydat przez kogoś wcześniej wskazany, lecz ten, który się dużo lepiej, czytelniej i bardziej logicznie, zaprezentował.
Dla kogoś, kto podczas wyborów kilka razy oglądał w akcji szczwanych tenisowych działaczy, zjazd na warszawskim Torwarze tchnął optymizmem. Na sali nie dominowała już grupa, określona kiedyś w PZPN-nie „towarzystwem leśnych dziadków”. Zjawili się za to z mandatem delegata rozpoznawalni u nas zawodnicy, trenerzy, szefowie prywatnych klubów. Cisnęło się na usta słówko: nareszcie. W końcu inne pokolenie tenisowe, inny sposób patrzenia na świat. Z rozmów wynikało, że w większości związków regionalnych doszło do zmiany pokoleniowej, a w związku z tym jednak do małej rewolucji. Na sali słychać było i widać, że momentami jeszcze trochę trzeszczy, a stare i nowe niekoniecznie używa tego samego języka. Udało się jednak na koniec osiągnąć porozumienie i teraz w polskim tenisie z nadzieją można czekać na efekty nowego otwarcia.
Nowy prezes PZT, Krzysztof Suski, ma 50 lat i jest biznesmenem z Warszawy. W rankingu tygodnika „Wprost” umieszczony na liście czterdziestu najbogatszych Polaków. Kreśląc precyzyjny 5-punktowy program naprawy naszego tenisa sprawę finansów określił tam, jako „ważną, może nawet najważniejszą”. Wcześniej wyjaśnił, skąd się w tym tenisie w ogóle wziął. Opowiedział historię nastoletniego syna, który na wczasach odkrył przypadkiem zaniedbany kort, a potem zafascynował grą na nim. Z powodu pasji dziecka jego ojciec po latach wrócił do sportu, który sam uprawiał, biegając kiedyś na juniorskie treningi w SKT Sopot. Kiedy go namawiano do kandydowania na prezesa PZT decyzję podjął po dłuższym namyśle. Właściwie dopiero wtedy, jak pomyślał o łańcuchu pokoleń. „Postanowiłem, że się podzielę tym, co wypracowałem w biznesie, a więc częścią moich pieniędzy. Po to, by w przyszłości ci młodzi polscy tenisiści, którzy z nich skorzystają i kiedyś na korcie sami zaczną zarabiać, mogli wykonać podobny ruch i w ten sam sposób pomóc następnym” – tłumaczył swoje credo delegatom.
Krzysztof Suski nazwał siebie osobą przedsiębiorczą, optymistyczną i dobrze zorganizowaną. Zamierza doprowadzić do tego, aby podobnie funkcjonował również Polski Związek Tenisowy. Nie da się ukryć, że podjął się ogromnego zadania, w klimacie oczekiwania zewsząd na cud i przy przesadnie nieraz wygórowanych żądaniach ze strony tych, którzy grają, bądź ich otoczenia. Na starcie Roland Garros 2013 dyrektor tej imprezy, a jednocześnie sekretarz generalny Francuskiej Federacji Tenisowej, Gilbert Ysern, udzielił wywiadu, w którym wyjaśnia swoim rodakom przyczyny, dla których od 30 już lat żaden z reprezentantów tego kraju nie jest w stanie powtórzyć paryskiego zwycięstwa Yannicka Noaha. Nad Sekwaną – co trzeba tutaj podkreślić – mają niezwykle prężną i fantastycznie zorganizowaną federację, nowoczesną bazę, silne kluby, armię trenerów i co roku przynajmniej kilkunastu nowych kandydatów na mistrzów. Pompują w ten sport, dzięki sponsorom i zarobkom z wielkich imprez, kwoty, jakimi u nas obraca Ministerstwo Finansów, a nie skromne stowarzyszenie z ul. Frascati. „System, jaki stworzyliśmy – mówi Ysern – nie jest jeszcze doskonały, ale nie tam trzeba szukać przyczyny. W naszym sporcie gwiazd się nie produkuje. Trzeba się po prostu mistrzem urodzić. Nie mamy wpływu na to, co tkwi w ludziach w środku, zwłaszcza w ich głowach. Czasem graczom brakuje techniki, czasem siły fizycznej. Problem dotyczy jednak sfery mentalnej.”
Nie ma rozsądnego wytłumaczenia, dlaczego przez tyle związkowych kadencji nasz tenis nie był w stanie zorganizować jednej sporej własnej zawodowej imprezy, serii turniejów mniejszych, nie zbudował centralnego ośrodka treningowego, nie poukładał sensownie wielu spraw ważnych dla upadających klubów, ambitnych trenerów czy perspektywicznych graczy. Nadrabianie tych różnych zaległości potrwa trochę, ale pogoń za światem trzeba zacząć, bo w zbyt wielu sprawach wciąż jeszcze tkwimy na głębokiej prowincji. Z drugiej strony warto sobie dziś zapamiętać wypowiedź Gilberta Yserna. Nawet największe pieniądze i najśmielsze inwestycje niewiele w sumie dadzą, o ile trafiać będą do tych, którzy gry w tenisa nie traktują jak drogi do wielkoszlemowego finału.
Karol Stopa