Justyna Kowalczyk musi walczyć z czymś gorszym niż Bjoergen
Justyna Kowalczyk szykuje się w Gaellivare na walkę z rywalkami, trasą i - przede wszystkim - własnymi piszczelami. W czasach globalnej mody na szwedzkie kryminały Gaellivare zdaje się tylko czekać na swoją wielką chwilę.
Jest taka choroba zwana wrodzoną obojętnością na ból. Niezwykle rzadka. Ale w tym właśnie miejscu, w ciągu 40 lat, zanotowano 40 jej przypadków. Nigdzie indziej na świecie odsetek nie jest równie wysoki.
Z nudów liczenie zakrętów
Obojętność na ból – na ten jeden-jedyny dzień, na sobotę – zamarzyć by się mogła Justynie Kowalczyk. Kiedy mówi „piszczele", wszystkim nam wydaje się, że wiemy o co chodzi. Nie wiemy. Bo to również niezwykle rzadki przypadek. Ucisk buta na napięte mięśnie nogi powoduje ból okrutny. Miejscowy, paraliżujący. Ucisk pojawia się podczas biegu techniką dowolną. Ucisk zwielokrotnia się na zakrętach. Gaellivare zostało więc stworzone do zadawania Justynie Kowalczyk bólu.
Trasę sobotniego startu przemierza od wtorku w dzień i w nocy, do znudzenia. – Raz nie miałam żadnego konkretnego zadania treningowego, a zimno się zrobiło okrutnie. Dla zabicia czasu zaczęłam więc liczyć zakręty. Wyszło mi 31 na pięciu kilometrach. Razy dwa i mamy 62. Bardzo dużo – mówi Kowalczyk. Na dodatek nie są to zakręty zwyczajne. To pętle – dosłownie i w przenośni. Prawie każda nawraca o 180 stopni – łatwo się przekonać, sprawdzając plan trasy w Internecie.
Dla Justyny Kowalczyk sobotni bieg na10 kilometrówstylem dowolnym będzie więc niezwykle ambitnym zadaniem. Nie dość, że nie jej moment sezonu, to jeszcze trzeba mądrze rozłożyć siły. Piszczele się odezwą, to nieuniknione, ale jak już mają krzyczeć, to najlepiej w drugiej części biegu. Ten wariant ćwiczyła Justyna Kowalczyk w Muonio. – Spokojna pierwsza część dystansu, potem przyspieszenie. Innego wyjścia nie ma, a i to sukcesu nie gwarantuje. Sukcesu, czyli miejsca w dziesiątce. O podium nie myślę. Jakbym na nim stanęła, to dopiero bym się zaczęła zastanawiać o co chodzi – śmieje się druga zawodniczka ubiegłorocznego Pucharu Świata.
Marit Bjoergen pobita jak Wach
Ta pierwsza pojawiła się w Gällivare wczoraj późnym wieczorem i od razu pobiegła na trening. Historia uczy, że Marit Bjoergen nie lubi wątpliwości. Najlepiej biega wtedy, gdy wygrywa. Dni zamieniają się w tygodnie, a pojedyncze zwycięstwa w serie. Ale przyciśnięta do muru, traci pewność siebie i aurę sportowej nietykalności. Jeśli tak, to teraz w jej głowie musi się solidnie kotłować. W ubiegły weekend – po raz pierwszy od dziesięciu lat – nie wygrała zawodów otwarcia sezonu, Pucharu FIS w Beitostoelen. Zresztą, napisać, że nie wygrała, to jakby nie napisać nic. Therese Johaug pokonała ją tak, jak Kliczko Wacha. Bezdyskusyjnie. – Widziałam te zawody. Therese nie biegła, ona frunęła. Równie imponująco wyglądał Petter Northug. Byłam zaskoczona, że ktoś jest aż tak mocny jeszcze przed sezonem – dzieliła się obserwacjami Sandra Spitz, była zawodniczka, dziś koordynator Pucharu Świata z ramienia FIS.
Bjoergen odnosi się do sprawy wyjątkowo przewidywalnie: – Jestem dumna, że mamy tak mocną kadrę. Młodsze zawodniczki atakują mnie, ja próbuję uciekać i wszystkie na tym wygrywamy. Na początku sezonu Therese przejmie rolę faworytki – mówi. W polskim obozie nie dowierzają. – To nie jest trasa dla Justyny, ale dla Johaug też nie. Za dużo zjazdów, za mało długich, mocnych podbiegów. To miejsce, gdzie wygra ktoś ze świetną techniką, sprytem i koordynacją – uważa trener Aleksander Wierietielny. Do tego opisu najlepiej pasują Marit Bjoergen i Charlotte Kalla. – Tak właśnie widzę podium – wtrąca Justyna Kowalczyk. – One dwie, a potem Kikkan Randall albo Johaug. Nie można też wykluczyć niespodzianki, to przecież początek sezonu. Gołym okiem widać na przykład, że duże postępy zrobiły Rosjanki. Mogą się liczyć w pojedynczych biegach.
W sputniku na rowerku
Rosjanie to temat na inną opowieść. Pod ich hotelem stoją dwa samochody dostawcze, z antenami satelitarnymi na dachu. Justyna Kowalczyk mówi o nich „sputniki". W środku jest zaawansowana aparatura treningowo-badawcza. Co kilka dni zawodnicy przechodzą rozmaite testy: od analizy składu krwi, po próby wydolnościowe. Wyniki na bieżąco przesyłane są do Moskwy i analizowane. Dwa lata temu zaproszenie na „rowerek" dostała Justyna Kowalczyk. To było pod koniec obozu na Białorusi. – Najpierw sprawdzili Justynie krew. I ocenili, że jest bardzo zmęczona, więc to będzie dla niej trudny test. A ona za chwilkę biła rekord i prosiła o wyższe obciążenia. Nie możemy, nasza aparatura nie da rady, mówili zszokowani – wspomina ze śmiechem Wierietielny.
Tyle że to było lata temu.
Soczi się zbliża, wszyscy – zwłaszcza olimpijscy gospodarze – będą z dnia na dzień mocniejsi. No i na rowerze piszczele śpią spokojnie.