Wojciech Fibak: to nie była łatwa droga
Wojciech Tymiński
W wieku 25 lat miał to, co wielu biznesmenów osiągnęło dopiero przy czterdziestce. Jako młodzik zarabiał niewyobrażalne dla rodaków w kraju pieniądze. Sławni, wpływowi i bogaci zapraszali go do swoich rezydencji. Sam niejednokrotnie gościł Roberta de Niro, Andy Warhola czy Micka Jaggera. Z Wojciechem Fibakiem, najlepszym polskim tenisistą w historii, a także biznesmenem, koneserem i kolekcjonerem sztuki rozmawia Wojciech Tymiński.
Skąd pomysł, aby w szarym PRL lat 60-tych zacząć uprawiać elitarny, wręcz snobistyczny sport jakim był tenis?
Odpowiedź jest prosta. Na podwórku grywałem w piłkę nożną z nieco starszymi i silniejszymi kolegami. Grałem nieźle technicznie. Po ojcu miałem szybkie nogi, a do tego strzelałem bramki. Ale zawsze tu i tam oberwałem. Gdy pewnego dnia po raz kolejny wróciłem ze szkoły z obitymi kolanami i rozkrwawionym nosem, ojciec powiedział: „Stop! Basta! Nie będziesz więcej z tymi łobuzami po podwórku ganiał. Zaprowadzę cię na kort i będziesz się uczył gry w tenisa. Siatka oddzieli cię od przeciwnika”. Miałem wtedy 11 lat.
Czy sport od zawsze był obecny w domu Fibaków?
Tak. Ojciec oprócz tego, że był wybitnym chirurgiem, ordynatorem szpitala, był też sportowcem. Za młodu wiosłował, grał w ping-ponga, siatkówkę. Był wicemistrzem akademickim biegów na 110 metrów przez płotki. Także czuł w genach sport i kochał go. Uważał, że kultura fizyczna jest ważna w wychowaniu młodych ludzi. Dlatego często, gdy z siostrą wstawaliśmy rano, aplikował nam gimnastykę. Kazał przy tym powtarzać słówka po angielsku, niemiecku i francusku. Był wymagającym, wręcz surowym ojcem. Ale nas kochał i dużo nam od siebie dawał. To dla mnie sam zaczął grać w tenisa.
Jak wyglądało zetknięcie z tym sportem? Na początku…
Większość czasu spędzałem pod ścianą, odbijając od niej piłkę. Wielkim luksusem było móc zacząć grać na samym korcie, bo te najczęściej zajmowali członkowie klubu, którzy już dobrze grali. W Poznaniu krytych kortów nie było. Najczęściej grywałem o ścianę w salach gimnastycznych szkół podstawowych. Na studiach, aby poćwiczyć w hali, musiałem o czwartej rano wsiadać w pociąg z Poznania do Warszawy. Dopiero o ósmej, po treningu siatkarzy lub koszykarzy, zakładaliśmy siatkę i graliśmy z Tadziem Nowickim, Jackiem Niedźwiedzkim, Adamem Mincbergiem.
Kiedy postanowił pan ostatecznie zostać tenisistą i dlaczego? Co było tym magnesem?
Ogólnie miałem smykałkę do wszystkiego co związane z piłką – do piłki nożnej, koszykówki, i do siatkówki. Jako 12-latek wygrywałem ze studentami AWF-u w ping-ponga czy badmintona. Do tej pory Zenon Laskowik, student AWF, który gościł na jednym z obozów letnich, wspomina, że 20-letni studenci nie mogli mnie pokonać. Tak więc czułem, że mogę grać. Oczywiście odbijając piłkę o ściany, wymyślałem sobie różne scenariusze… A później zacząłem wygrywać jako junior. Zostałem mistrzem Polski. Następnie znalazłem się w najlepszej ósemce juniorów świata. Grałem w ćwierćfinale Roland Garros oraz Wimbledonu. Z perspektywy Polski Ludowej, podziwiałem świat profesjonalnego tenisa z jego gwiazdami, z piękną oprawą turniejów. Bardzo mi to imponowało. Moim marzeniem stało się, aby zostać zawodowym tenisistą.
Jednym słowem zachłysnął się pan wielkim światem?
Niewątpliwie chciałem być częścią tego świata. Móc mieszkać w Paryżu czy Nowym Jorku, a jednocześnie grać w tenisa. Tenis dawał szansę uniezależnienia się, wolności. Zresztą kwestie finansowe były bardzo nęcące. Jak sprawdził w rankingach mój ojciec, nawet gdybym był setnym tenisistą na świecie, zarobiłbym rocznie kilka razy więcej od niego – wybitnego profesora chirurgii.
Jesienią 1974 roku zaryzykował pan. Bez zgody władz Polskiego Związku Tenisowego wsiadł do samolotu i poleciał na prestiżowy cykl turniejów Grand Prix do Hiszpanii. A wszystko z zaledwie 130 dolarami w kieszeni.
Bo tylko tyle wynosiły moje oszczędności. Ojciec mi niczego nie finansował. Zresztą nikogo z nas nie było stać, by mieszkać w hotelach na Zachodzie. Kiedy jeździliśmy na wakacje z rodzicami to wybieraliśmy Jugosławię albo Węgry. W Madrycie mieszkałem w malutkim hostelu w pokoju bez okien z Nickiem Kelaidisem. Kupowaliśmy bułkę, otwierałem puszkę z szynką od mamy. By coś zarobić, musiałem przebić się przez eliminacje. Przegrałem w drugiej rundzie z samym Bjornem Borgiem słynnym Szwedem. Ostatecznie awansowałem do głównego turnieju i wygrałem jeden mecz. Ale to wystarczyło na wyjazd do Barcelony. Tam nie dość, że przeszedłem eliminacje, to w 2. rundzie pokonałem Arthura Asha – ówczesną legendę tenisa. Dzięki temu awansowałem do ćwierćfinału i znalazłem się w ósemce, wśród największych gwiazd. Byłem w siódmym niebie!
Jednocześnie rozgrywał pan eliminacje do turnieju w Teheranie, które zorganizowano w Barcelonie. Wszystko przez drogie bilety lotnicze do Iranu.
Tak. Właściwie grałem trzy turnieje w jednym tygodniu. Nie wiem, czy to kiedykolwiek się komuś zdarzyło. Wygrałem 9 meczów w ciągu jednego tygodnia i przegrałem mecz o awans do półfinału. Zakwalifikowałem się również do turnieju w Teheranie, ale nie miałem pieniędzy, by tam polecieć. Nie mówiąc o hotelu. Pomógł mi kolega Bjorn Borg. Zapłacił za bilet i zaproponował, aby dzielić pokój w Hiltonie w Teheranie. Pod koniec roku byłem sklasyfikowany na 95. miejscu na listach światowych i to zaledwie po dwóch miesiącach gry (ranking ATP obejmuje cały rok).
Czy wcześniej albo już w trakcie kariery nie miał pan chwili zwątpienia. Nie pomyślał, że droga z Polski Ludowej do światowej elity tenisa jest zbyt długa, trudna, wręcz niemożliwa?
Oczywiście wszyscy tak mówili. Było wielu innych bardzo utalentowanych, wręcz wybitnych polskich tenisistów i im nie udało się przebić. Mimo że osiągali sporadyczne sukcesy i świetnie grali w tenisa. Ale to nie była kwestia jednego meczu, a miesięcy czy nawet lat, by znaleźć się w czołówce, tej pierwszej setce, i w niej utrzymać. To gwarantowało jakieś minimum nagród, którymi można było pokryć wydatki. Ostatecznie w pierwszej setce znalazłem się po raz pierwszy, gdy miałem 22 lata. Już jako 23-latek byłem w pięćdziesiątce, a rok później w pierwszej dziesiątce najlepszych tenisistów. Udało mi się, ale to nie była łatwa droga.
Skoro było tak wielu zdolnych tenisistów w Polsce, czym pan nad nimi górował? Co zadecydowało, że na szczycie znalazł się pan, a nie oni?
Trzeba by ich zapytać. Ważna jest siła przebicia, motywacja, wiara w to, że można zdobyć świat. Ponadto nieodzowne jest świetne zdrowie i to nie na rok, a wiele lat. Trzeba mieć szybkie nogi, refleks, wyczucie, umiejętność koncentracji, spryt i oczywiście odpowiednią technikę nad którą pracuje się latami. Obecnie treningi zaczyna się od 6-7 roku życia. Żeby grać z najlepszymi 300-400 tenisistami na świecie trzeba z 10 lat popracować i jako 17-latek rozpoczynać zawodową karierę. Niektórzy mówią, że dzisiaj jest trudniej niż wówczas. Ale uważam, że wtedy było równie ciężko. Teraz są szkoły tenisowe. Wszystko podane jest w pewnym sensie na tacy. A ja się dosłownie przebijałem. Goniłem tych, którzy przebili miliony piłek więcej na drugą stronę. Byłem pierwszym tenisistą i w ogóle sportowcem Polski, który został oficjalnie uznany przez władze za zawodowca.
Był pan na 10. miejscu listy ATP. Czy mógł pan osiągnąć więcej? Dlaczego tak się nie stało?
Gdyby liczono wtedy punkty jak dzisiaj byłbym na 4., 5. i 6. pozycji ATP. W innych rankingach np. WTC byłbym klasyfikowany wyżej. Cztery razy wystąpiłem w prestiżowym finale WTC w Dallas tzw. „Magnificent 8”. Na turniejach juniorskich zwrócił na mnie uwagę amerykański trener Jay Gould z najlepszego college’u tenisowego w Stanach – Stanfordu. I właśnie stamtąd otrzymałem bardzo cenne stypendium. Mogłem studiować i grać z najlepszymi. Poprawić słabe elementy jak np. serwis, bo Amerykanie wykonywali go po mistrzowsku. Całą resztę tak trudnych uderzeń jak woleje, półwoleje czy returny, których nie można się nauczyć, potrafiłem zagrywać. Niestety zaproszenie na Uniwersytet Stanford przeleżało w szufladzie prezesa Polskiego Związku Tenisowego. Zadecydował, że do USA nie pojadę. W ten sposób straciłem szansę, by wygrać kiedyś Wimbledon, a może i być na samym szczycie. Ale w Polsce Ludowej większość talentów się marnowała – i artystycznych, i sportowych, i biznesowych.
Niemniej był pan finalistą Masters Finals, wygrał Pan 15 turniejów ATP w singlu i 52 w deblu, czterokrotnie doszedł pan do ćwierćfinałów turniejów wielkoszlemowych w grze pojedynczej. Zwyciężył Australian Open w grze podwójnej. Czy trzeba było postawić wszystko na jedną tenisową kartę, aby to osiągnąć?
Zawsze znajdowałem czas i na tenis, i na dziesięć innych rzeczy. Dużo czytałem, interesowałem się światem, poznawałem inne kultury, języki. Zbierałem też obrazy. Pierwszy obraz kupiłem, gdy miałem 19 lat. Stworzyłem naprawdę potężną kolekcję malarstwa w czasie, kiedy grałem swój najlepszy zawodowy tenis. Kiedy ludzi przychodzili do mojego mieszkania w Nowym Jorku w 1977 roku, a miałem wówczas 25 lat, to na ścianach wisiało ponad 100 obrazów. Skądś się one wzięły. Miałem zatem czas, żeby chodzić po wielu galeriach i wybierać oryginalne dzieła. Tak więc nigdy nie traktowałem gry w tenisa jako jakiegoś wyrzeczenia.
Z grą w tenisa na wysokim poziomie wiązały się i duże pieniądze. Ile pan zarabiał na korcie?
Przez osiem lat (1976-1983) byłem na liście Top 10 Prize Money publikowanej przez „New York Times”, czyli wśród dziesiątki najlepiej zarabiających tenisistów na świecie. Rocznie było to około 300-400 tys. dolarów, plus kontrakty. Na polskie warunki były to astronomiczne kwoty. Pamiętam, jak zatelefonował do mnie Kuba Morgenstern i namawiał na kupno willi na Żoliborzu. „Dzwonię do ciebie i Romka Polańskiego, bo tylko was na nią stać” – tłumaczył. Był rok 1979. Willa – jedna z najpiękniejszych w tej dzielnicy – kosztowała 40 tys. dol. To ja mogłem kupić sobie siedem, osiem, a może nawet i dziesięć takich domów.
To jak postrzegano pana wówczas w Polsce? Przyjeżdżał pan swoim BMW 5 czy porsche, gdy na ulicach królowały fiaty i co?
W Polsce właściwie nie mieszkałem. Ale zawsze spotykałem się z sympatią. Wszyscy wiedzieli, że sam do tego doszedłem. Nikt mi niczego nie dał. Niczego nie odziedziczyłem, tylko samodzielnie wypracowałem. Byłem przykładem dla innych, którzy też próbowali w różnych dziedzinach. Ludzie byli dumni, że Polak potrafi, że może przebić się w tak konkurencyjnej światowej dyscyplinie.
W latach 80. był pan jednym z najbogatszym Polaków z szerokimi kontaktami w świecie. W pewnym sensie był pan akuszerką obecnie wielkich polskich biznesmenów, którzy wówczas stawiali pierwsze kroki na światowych salonach?
Zawsze chętnie pomagałem i przekazywałem moje liczne kontakty. Byłem rozpoznawalny, a w tamtym czasie nie było wielu Polaków, którzy mieliby taką pozycję na Zachodzie
W tamtych czasach, kiedy stawał pan na korcie, tenisiści nie zajmowali się biznesem tylko grą? Pan jednak wszedł w ten świat? Dlaczego?
Tak byłem wychowany przez rodziców. Zawsze się wszystkim interesowałem, dużo czytałem, pytałem. Wcześnie zacząłem inwestować w nieruchomości oraz sztukę. Pozostało to moją pasją do dziś.
Wojciech Fibak – wygrywał z Connorsem, Bjorgiem, McEnroe, Vilandrem,
Finalista Masters Finals i ćwierćfinalista czterech turniejów wielkoszlemowych w grze pojedynczej, dwukrotny zwycięzca Mistrzostw Świata WTC w deblu, Australian Open w grze podwójnej. Jeden z najlepszych tenisistów świata w latach 1976-1983. Jako trener i menedżer doprowadził Ivana Lendla w latach 1979-1985 do 1. miejsca w rankingu ATP. Koneser i kolekcjoner dzieł sztuki. Właściciel jednej z największych kolekcji malarstwa w Polsce.